Musi się utrząść, utrzeć, ułożyć
Cholera, dawno już nie było wojny, nie było jakiejś zawieruchy. Jeśli dane nam będzie trwać jako naród, to przetrwamy. A kompleksy? zawsze są, ale, mam wrażenie, u nas jakby biorą czasem górę. Przecież przez całe lata tego państwa nie było! teraz znów jest, choć krótko – z Hubertem „spiętym” Dobaczewskim rozmawia Marek szubryt.
Marek Szubryt: W „Wojence” na waszej ostatniej płycie zawartych jest dużo wątpliwości. „Gdyby do nas przyszła, […] kłamałbyś jak popadnie, choć kłamać, córeńko, nieładnie”?
Hubert „Spięty” Dobaczewski: Może dlatego, że robiliśmy płytę o Powstaniu Warszawskim i temat mamy przerobiony, dużo myślałem o wojnie i muszę się przyznać, że miałem takie lęki: co by było gdyby. Bo w ramach naszej polskiej kultury zawsze dominuje pogląd czy tendencja, że jesteśmy narodem, który jest ofiarą.
Walecznym jednocześnie.
Tak, zdecydowanie, jak najbardziej. Nie ujmując, ale problem polega na tym, że czasem nam się wydaje, że nie popełnialiśmy i nie popełniamy błędów.
Skądże znowu!
Właśnie. I kiedyś jako dziecko chłonąłem – bo wyniosłem to ze szkoły – przede wszystkim historię, że Polska była i jest narodem, który nigdy, absolutnie nigdy nie był negatywny. I chyba dlatego mam coraz większy problem z polskością. Przy okazji płyty o Powstaniu byłem bardzo przejęty i dumny z tego, że jestem Polakiem. Bo my w ogóle, jako zespół, zajmujemy się tą polskością, mając jednocześnie z nią problem. Może to jest jakiś kompleks? Jak robiliśmy „Powstanie”, to sobie myślałem, że to cholernie dobrze, że się tym zajmujemy. To było ponad 10 lat temu, temat ten miał zupełnie inną wrażliwość i powodował u nas uniesienie.
Wtedy mało kto się tym tematem zajmował. Cały proces przywracania pamięci o powstańcach warszawskich, zresztą słuszny, dopiero raczkował. Byliście jednymi z pierwszych i oprócz pochwał zebraliście też niezłe bęcki. Dopiero później zaczęły powstawać kolejne projekty, nie tylko muzyczne. Fala dopiero się wznosiła, ale teraz, mam wrażenie, mamy koleją fazę, tyle że fala wezbrała już na dobre.
Tak, można chyba powiedzieć, że robi się z tego taki bąbel. Kiedyś, jak wjeżdżałem do Warszawy, na Starym Mieście, jak się jechało Wisłostradą, to na murze było napisane „Pamiętamy 44”. To było hasło przez duże H, wydobyte z niepamięci, a teraz to się robi takie… Sam nie wiem.
Zmieniło znaczenie?
Jak są na przykład nalepki na samochodach z „Polską Walczącą” czy z „44”, to już nie budzi to mojego entuzjazmu.
Ale 10 lat temu jeszcze entuzjazm był?
Tak, zdecydowanie. Bo wiesz, kiedyś ten temat nie istniał powszechnie. Wiem, że inaczej to wyglądało, a potem dorwała się do tego taka energia, która mnie nie do końca pasuje.
W wywiadach unikasz wypowiadania się na tematy społeczno-polityczne.
Ale chcąc nie chcąc temat do mnie wraca i nie da się od niego niekiedy uciec. Na przykład sprawa coming outu Dimona, do której pewnie nawiązujesz.
fot. Katarzyna Mach
Odbiło się to szerokim echem, a gdy się czyta niektóre komentarze w internecie, aż włos się na głowie jeży. Ale, jak rozumiem: „do szeregu i moralnie nie dezerteruj”?
Jesteśmy zespołem od wielu lat. Żyjemy i pracujemy wspólnie i musimy się ze sobą dogadywać. Jesteśmy ze sobą zżyci. Kto nigdy nie był w kapeli, ten tego może nie zrozumieć. Dlatego nie było ani cienia wątpliwości. Dimon jest naszym przyjacielem i nie ma specjalnie o czym dyskutować. Jak już powiedziałem, widocznie Bóg tak chciał, i ja mu się do tej roboty nie mieszam. A że niektórzy komentują to w nieprzyjemny sposób…
Jak to czytasz, to nie masz ochoty się gdzieś schować?
Tak, mam ochotę się zaszyć. Wiesz, rozmawiam w języku polskim, moja żona jest Polką, moje dzieci są Polakami i jestem z tego dumny. Jest mnóstwo cech i walorów naszej kultury, które chciałbym pielęgnować. Wiele rzeczy, które jako Lao Che robiliśmy wcześniej, nasze pierwsze kroki, np. „Gusła”, były bardzo spontaniczne i trochę dziecięce. Całe to nasze zafascynowanie słowiańskością, polskim romantyzmem było dość bezkrytyczne. Ot, po prostu, dobry temat, to jedziemy! Tak to wtedy widzieliśmy.
„Macie taki słowiański sznyt, winszuję!”
Tak czuliśmy wtedy, ale im dalej w to brnęliśmy, tym bardziej sytuacja się zmieniała. I muszę przyznać, że smuci mnie to, bo ile razy myślę o 11 listopada, to zamiast się cieszyć, zastanawiam się, kogo tym razem pobiją albo przynajmniej zwyzywają czy wygwiżdżą.
Jak w rysunku Raczkowskiego, na którym synek z ojcem idą obrzeżami, w tle widać budynki z flagami i synek pyta: Tato, dlaczego idziemy dookoła? Bo obchodzimy święto – odpowiada ojciec.
No właśnie. Powiem ci, kiedyś nawet nie myślałem o sobie jako o gościu, który mógłby żyć gdzie indziej, a od jakiegoś czasu chodzi mi to po głowie.
Mógłbyś wziąć walizki, spakować rodzinę i wyjechać, żeby żyć gdzie indziej?
Nie wiem. Pewnie do tego nigdy nie dojdzie. Przynajmniej nie z własnej woli. Ale kiedyś myślałem, że nie byłbym w stanie tego zrobić, a od jakiegoś czasu się nad tym zastawiam.
Osiadłbyś, gdzie mówi się w innym języku, twoje córki chodziłyby do innych szkół, mówiłyby innym językiem, a kraj pochodzenia rodziców stawałby się jakąś mniej lub bardziej egzotyczną krainą. Ty byś za to siedział i tylko obserwował, co się dzieje w kraju i trafiałby cię szlag.
Często sobie myślę o tym, że mój dziadek Karol Cholewiński, który urodził się 1898 roku, przyszedł na świat podczas zaborów. Przeżył pierwszą wojnę światową, potem urodziło mu się sześć córek, następnie druga wojna światowa, komunizm. Dożył do dziewięćdziesiątego roku, więc można powiedzieć, że doczekał jeszcze suwerenności. Jak tak na to patrzę, to nie mogę uwierzyć, ile rzeczy się wydarzyło w trakcie jego życia. A jakbyśmy się cofnęli do XIX wieku i zapytali zwykłych ludzi, kim są, to niewielu by odpowiedziało w kategoriach narodowych, bo świadomość narodowa zwykłych ludzi była znikoma. Tymczasem raptem sto kilkanaście lat później nikt nie ma wątpliwości. I tak się zastanawiam, z czego to wynika, że brak w naszej historii jakiejś ciągłości, tzw. środka. Bo albo nas nie ma, zostajemy rozłożeni na łopatki, jesteśmy pod zaborami, albo nagle powstajemy, zbieramy się do kupy, walczymy i nagle mamy wszystko, jest euforia, pełna jaskrawość, której z czasem brakuje subtelności. Nie można o tym rozmawiać, tylko trzeba skandować.
Musimy to wykrzyczeć.
I zastanawiam się, dlaczego tak jest. Jak zaglądnę do internetu, czego staram się unikać, bo można się czasem załamać, to widać to jeszcze silniej. Nie wiem, powodem jest chyba jakiś deficyt wiary w siebie, połączony z manipulacją i podlany jeszcze najróżniejszymi pretensjami. To jest przerażające. Kiedyś, jak widziałem znak „Polski Walczącej” albo hasło „Polska Niepodległa”, bardzo mi się podobało, byłem wzruszony.
Już tak nie jest?
Nie tak jak kiedyś. I tu znowu wracamy do naszej historii. Po latach zaborów, podczas których kształtowała się nasza świadomość, przyszedł krótki czas wyczekiwanej niepodległości, II Rzeczpospolita.
Która w naszej zbiorowej pamięci jest idyllą.
Tak, wydarzyło się coś pięknego, a potem jest wojna, hekatomba, kolejny zabór i zależność. Tak patrzę na to i dochodzę do wniosku, wracając do życia mojego dziadka, że „to” chyba musi się wydarzyć. Cholera, dawno już nie było wojny, nie było jakiejś zawieruchy. Jeśli dane nam będzie trwać jako naród, to przetrwamy. A kompleksy? Zawsze są, ale, mam wrażenie, u nas jakby biorą czasem górę. Przecież przez całe lata tego państwa nie było! Teraz znów jest, choć krótko. Dlatego ta nasza państwowość, zachowanie itp. muszą się utrząść, utrzeć, ułożyć.
A ty czego zazdrościsz, jakie masz kompleksy?
Zawsze w tym przypadku myślę o Niemcach, którzy są bardziej poukładani. Choć zaraz się zastanawiam, czy można mieć w stosunku do nich jakikolwiek kompleks. Bo z jednej strony ich podziwiam, a z drugiej mam niechęć. Z jednej strony jest to naród bardzo przewidywalny, poukładany, rozsądny; modelują sobie ten kraj, on działa od rzeczy małych, jak drogi i chodniki, po sprawy większe. U nas, jak wiemy, dopiero się tego uczymy i różnie z tym bywa. Ale z drugiej strony, delikatnie mówiąc, wygłupili się wielokrotnie, przegrali dwie wojny, doprowadzili do ludobójstwa niespotykanego dotąd w Europie.
Równie skrupulatnie jak miasta i samochody zaprojektowali i zrealizowali system zagłady.
Z pełnym wyrachowaniem i dokładnością. Stworzyli cały system, który miał unicestwiać innych, więc mimo że darzę w pewnym sensie Niemców podziwem, to nie mogę mieć kompleksów. Mówiąc w kategoriach zbiorowości, to oni się wygłupili, a nie my. Ale nie mam zamiaru się wiecznie porównywać i przywoływać łomot spod Wiednia, powstania i inne. Ileż można? Ale byłoby świetnie, gdybyśmy się w przyszłości przypadkiem nie wygłupili. Mówię i myślę po polsku, jestem Polakiem, bo tu się urodziłem, taki Bóg miał na mnie pomysł. Ale jaka w tym wyjątkowość i moja zasługa?
Wywiad pierwotnie ukazał się w Muzycznym Informatorze Culturalnym nr 10