Mój Prince
W ostatnim czasie w świecie rocka obserwujemy zjawisko, które pozwolę sobie nazwać pękaniem tamy śmierci. Odchodzą najwięksi (trudno tu wymienić wszystkich), a to dopiero początek tej smutnej, acz nieuniknionej procesji. A jednak nawet w tym szerokim kontekście śmierć niespełna sześćdziesięcioletniego, w gruncie rzeczy wiecznie młodego i ciągle hiperaktywnego muzycznie Prince’a jest szokiem.
Ale ja nie o tym, jak niepowetowaną stratą dla muzyki (nie tylko rockowej) jest odejście tego artysty; nie o tym, jak bardzo mnie to osobiście poruszyło i nadal porusza. Zamiast tego proponuję rzut oka na mojego Prince’a, tzn. na ten wycinek jego przebogatej (a przez to czasami nierównej) i różnorodnej twórczości, który jest mi najbliższy. Choć oczywiście znam i uwielbiam – albo przynajmniej doceniam – cały dorobek muzyka, to jego artystyczne poczynania z samego początku XXI w., z płytami The Rainbow Children (2001) i One Nite Alone… Live! (2002) na czele, uważam za ten najbardziej magiczny czas. Jest to też okres w twórczości artysty stosunkowo mniej znany szerokiej publiczności, a w Polsce właściwie niezauważony. Żeby jednak zrozumieć „mojego” Prince’a z tego okresu, trzeba się cofnąć do pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia.
Wtedy to Prince – konsekwentnie bezkompromisowy w kwestiach wolności artystycznej, zawsze starający się funkcjonować na własnych zasadach – wchodzi w otwarty konflikt z wytwórnią Warner Bros., która kwestionuje potrzebę wydawania jego muzyki w ilościach przez artystę proponowanych (Prince zawsze słynął z muzycznego ADHD). Rezultatem tego jest porzucenie przez muzyka swojego imienia – a jednocześnie marki generującej ogromne zyski – na rzecz pozawerbalnego symbolu Ƭ̵̬̊ . Dopiero w drugiej połowie tamtej dekady udaje mu się zrzucić to według niego niewolnicze jarzmo, by nie tylko powrócić do swojego właściwego imienia (w 2000 r.), ale przede wszystkim pozbyć się wszelkich zahamowań w kwestiach decyzji muzycznych. Na poziomie dystrybucji nowych płyt oznacza to zejście do wtedy jeszcze undergroundowego internetu: muzyk jako jeden z pierwszych zaczyna wydawać albumy z pominięciem wielkich wytwórni, niejako bezpośrednio udostępniając je tym najbardziej zainteresowanym. Zaczyna też proponować muzykę bez oglądania się na jej potencjał komercyjny, zamiast tego wymagając od swojej publiczności absolutnego wręcz zaufania. To w tym okresie powstają takie płyty jak akustyczna, soulowa One Nite Alone (2002) czy instrumentalna, jazzowa Xpectation (2003). Przede wszystkim to wtedy artysta otoczony doborowymi współpracownikami nagrywa wspomnianą już The Rainbow Children i rusza w trasę ją promującą, co z kolei dokumentuje trzypłytowy zestaw One Nite Alone… Live!.
To, co uderza na tych płytach, to radość wspólnego muzykowania i swoista organiczność brzmienia – można wręcz powiedzieć o swego rodzaju odejściu od firmowego dla niego w latach osiemdziesiątych plastikowego „Memphis sound”. Podbity erotyzmem rytm wybija fenomenalny John Blackwell, rozimprowizowanymi pasażami klawiszowymi zachwyca Renato Neto, na saksofonach grają m.in. Holenderka Candy Dulfer i znany z klasycznych płyt Jamesa Browna Maceo Parker, a Prince gitarzysta przechodzi samego siebie, po raz kolejny udowadniając, że – podobnie jak jego wielki idol Jimi Hendrix – on i gitara to jedno. Sama muzyka jest wybuchową mieszanką klasycznego rocka, kipiącego groove’em funku, lirycznego soulu i niczym nieograniczonego jazzu. Utwory – być może nie aż tak nachalnie przebojowe jak wcześniej – wgryzają się w pamięć wolniej, ale zostają w niej już na zawsze. W słowach nowych piosenek Prince proponuje autorską, odartą z naddatku instytucjonalności wersję duchowości, opartą na poszanowaniu i miłości do bliźniego. A to, co mówi do publiczności podczas koncertu i jak publiczność na to reaguje, trzeba usłyszeć na własne uszy, aby poznać prawdziwe znaczenie słowa charyzma.
W znajdującym się na obu omawianych tu płytach utworze Everlasting Now Prince śpiewa: „Don’t let nobody bring u down/ The Everlasting Now”, czyli (w wolnym tłumaczeniu): „Nie pozwól się zdołować/ Liczy się tylko trwające zawsze teraz”. I to chyba najlepszy sposób na opłakiwanie go i kojenie żalu po jego odejściu: słuchanie jego wielowymiarowej muzyki, zanurzanie się w wymyślanych i wygrywanych przez niego dźwiękach, zaufanie w pełni jego instynktowi artystycznemu.
Artykuł pierwotnie ukazał się w Muzycznym Informatorze Culturalnym nr 15