Który mamy rok?
„Wolfmother, jesteście do dupy!”. Brutalne oświadczenie Mike’a Pattona sprzed kilkunastu lat co prawda nie okazało się w dłuższej perspektywie specjalnie kłopotliwe dla Australijczyków, ale z pewnością nie najlepiej wpłynęło na ich postrzeganie wśród fanów muzyki, dla których legendarny wokalista jest postacią bezwzględnie kultową. Artysta udzielał wywiadu w trakcie festiwalu Lollapalooza i występujący w tle Wolfmother rozsierdził go tak mocno, że dał wyraz swojej frustracji, pytając prowokacyjnie „który mamy rok?”.
Najwyraźniej Patton nie jest fanem zespołów mocno nawiązujących do korzeni hard rocka. Jego słowa należy oczywiście traktować z odpowiednim dystansem. Wszechstronny wokalista znany jest z ciętego języka, bezpośredniości i nieraz mało subtelnego poczucia humoru. Sam zresztą wycieczek w poprzednie dekady nigdy nie unikał, czego najlepszym przykładem może być płyta Mondo Cane, nagrana przez niego z 40-osobową orkiestrą. Album stanowił antidotum na stereotypowe postrzeganie włoskiej piosenki. Patton sięgnął bowiem po utwory sprzed ery Sabriny, Drupiego czy Ala Bano & Rominy Power i ukazał piękno muzyki z Italii. Jeśli dla kogoś repertuar z Mondo Cane wydaje się zbyt ckliwy, chętnie zapewne sięgnie po najnowsze wydawnictwo reaktywowanego Mr. Bungle. Mike Patton, Trey Spruance i Trevor Dunn z oryginalnego składu eksperymentalnej legendy połączyli siły z ojcami chrzestnymi thrash metalu Scottem Ianem i Dave’em Lombardo. Supergrupa ponownie zarejestrowała debiutancką kasetę demo Mr. Bungle z 1986 roku, prezentując brutalne hardcore’owo-thrashowe oblicze zespołu.
Tworzenie sztuki bez odwołań do przeszłości jest, rzecz jasna, aktualnie niewykonalne. Otwarte pozostaje pytanie, gdzie przebiega granica pomiędzy świadomą inspiracją i hołdem oddanym pionierom a epigoństwem i odtwórczym kopiowaniem. Jack White przyznał z rozbrajającą szczerością w filmie It Might Get Loud, że charakterystyczna trójkolorowa identyfikacja wizualna The White Stripes miała odwrócić uwagę fanów grupy od faktu, że White czerpie pełnymi garściami od bluesowych mistrzów takich jak Son House, Blind Willie McTell czy Robert Johnson. Trudno jednak zarzucić twórczości jednego z gitarowych herosów XXI wieku brak oryginalności. Tak samo jak niedorzeczne wydaje się dyskredytowanie twórczości Bruno Marsa, Amy Winehouse czy Daft Punk tylko ze względu na odwoływanie się przez wspomnianych artystów do muzycznego dorobku poprzednich dekad.
Dekadą, która wydaje się cały czas odradzać jak Feniks z popiołów, są niewątpliwie lata osiemdziesiąte. Już jedenaście lat temu Simon Reynolds z The Guardian opisywał trwający od początku XXI wieku renesans „ejtisów”. Dziennikarz stwierdził, że trend zrodził się na scenie niezależnej jeszcze przed dwutysięcznym rokiem. Publicysta wymienił m.in. Adult, Dopplereffekt czy Les Rythmes Digitales i zauważył, że ich działalność zainspirowała zarówno nurt electroclash, którego przedstawiciele połączyli syntezatorowe brzmienia z lat osiemdziesiątych z wpływami techno, jak i artystów głównego nurtu takich jak Daft Punk. Wydana przez Francuzów w 2001 roku płyta Discovery wydaje się kluczowym albumem, jeśli chodzi o rehabilitację „ejtisów” w popkulturze i sprawienie, że nawiązywanie do charakterystycznej dekady zarówno w warstwie muzycznej, jak i wizerunkowej stało się modne. Oczywiście nie wypada wrzucać wszystkich inspirujących się latami osiemdziesiątymi artystów do jednego worka. Nostalgię za wspomnianą dekadą słychać zarówno w synthpopowej twórczości La Roux, postpunkowej energii Interpol czy mikrogatunkowych poszukiwaniach Ariela Pinka. Retrofuturystyczne brzmienie analogowych syntezatorów doskonale sprawdza się również w ścieżkach dźwiękowych filmowych produkcji mocno odwołujących się do „ejtisów”, takich jak Drive, Stranger Things czy Cobra Kai.
Słuchając największych komercyjnych przebojów ostatnich miesięcy, można odnieść wrażenie, że powoli następuje kumulacja fascynacji latami osiemdziesiątymi. Bijące w zeszłym roku rekordy popularności płyty After Hours The Weeknd i Future Nostalgia Dua Lipy momentami brzmią jak albumy, które 40 lat temu mogliby nagrać tacy wykonawcy jak A‑ha, Prince, Bronski Beat czy The Human League. Moda oczywiście dotarła również nad Wisłę, a o nawiązania do lat osiemdziesiątych w swoich najnowszych singlach pokusili się tak różni artyści jak Grzegorz Hyży, Marcin Sójka czy Beata Kozidrak. Co w takim razie tak mocno urzeka współczesnych wykonawców w już dawno minionej dekadzie? Mariusz „Denst” Denat, jeden z filarów Lao Che, przyznawał przy okazji premiery mocno ejtisowej płyty Wiedza o społeczeństwie, że jego zdaniem w latach osiemdziesiątych bardzo mocno zwracano uwagę na warstwę brzmieniowo-aranżacyjną utworów. „Nie przeładowywano dźwiękami tych piosenek, ich faktury są bardzo ładnie poprzebierane. Mimo że te numery są taneczne, nie nadają się wyłącznie do tańczenia. Poza tym fajnie jest wracać do tych brzmień, bo wtedy się po prostu wychowywałem” – zdradził muzyk.
Bartosz Salamon, odpowiedzialny za Sexy Suicide, nie kryje, że zawsze zależało mu na tym, żeby twórczość śląskiej grupy była możliwie wiernym odwzorowaniem lat osiemdziesiątych. Artysta zauważa ciekawy dualizm charakterystyczny dla owego dziesięciolecia, w którym zabawowa muzyka była często konfrontowana z zaangażowanymi społecznie tematami tekstów. Zdaniem dziennikarki muzycznej Roisin O’Connor obserwujemy kulminacyjny moment inspiracji „ejtisami”. Publicystka sugeruje, że prawdopodobnie artyści, którzy teraz płyną na fali lat osiemdziesiątych, wkrótce zmienią kierunek swoich muzycznych poszukiwań. Czy to, że w tym roku obchodzimy trzydziestolecie eksplozji grunge’u i okrągłą rocznicę wydania tak istotnych płyt jak Nevermind Nirvany, Badmotorfinger Soundgarden czy Achtung Baby U2, może mieć wpływ na brzmienie muzyki w 2021 roku? Biorąc pod uwagę cykliczność zjawisk w muzyce i fakt, że młodzi artyści wywodzący się z cloudrapowej sceny chętnie przyznają się do inspiracji Kurtem Cobainem, to niewykluczone.