Wróżenie z festiwalowych fusów
Świecką tradycją kultywowaną w MIC‑u była tzw. przedwakacyjna polecajka letnich festiwali. Ale przyszedł covid i wywrócił stolik do góry nogami.
Klucz do tego typu zestawienia był różny, ale wybór z roku na rok wciąż się zwiększał. Małe, duże, z muzyką gitarową, elektroniczną, popową. Do wyboru, do koloru. Wydawało się wręcz, że podaż powoli zaczynała przewyższać popyt i rynek zacznie bezlitośnie wycinać te z mniejszym zapleczem finansowym, bo same koncerty to zaczynało być za mało. Kino, moda, literatura, teatr to dziedziny, które coraz mocniej zaznaczały swoją obecność w festiwalowych miasteczkach. Ale przyszedł covid i wywrócił stolik do góry nogami. Przyznam, że jako osobie, która doskonale pamięta czasy przed tym całym festiwalowym boomem, było mi teraz tego cholernie żal. Ale pozostawało żyć nadzieją, że rok 2021 wszystko naprawi. Czy tak się jednak stanie?
Do walki z covidem pierwsza ruszyła grupa The Flaming Lips: podczas koncertu, w którym zarówno jego uczestnicy, jak i sam zespół zamknięci byli w wielkich przezroczystych kulach, co miało zapewnić bezpieczny dystans. Ale czy wyobrażacie sobie festiwal, na którym porusza się kilka tysięcy przezroczystych kul? Jeśli widzieliście słynny już występ Flaming Lips na katowickim Off Festivalu, to wiecie, że poruszanie się w przezroczystej kuli było wykorzystywane przez frontmana formacji, Wayne’a Coyne’a, podczas koncertów. Po prostu podczas jednej z piosenek Wayne w ten sposób przemieszczał się po tzw. publice. Bliżej więc temu rozwiązaniu do pewnego rodzaju show niż rozwiązania realnego problemu. Bardziej pragmatycznie do tematu podeszli organizatorzy Primavera Festivalu. W grudniu w Sali Apollo w Barcelonie zorganizowali Prima-CoV, koncert, na którym nie miał obowiązywać dystans społeczny, za to przed wejściem goście testowani byli na obecność koronawirusa. Na wynik testu czekało się piętnaście minut i gdy rezultat był zadowalający, można było wziąć udział w wydarzeniu. Organizatorom udało się w ten sposób wpuścić na salę około pięciuset uczestników. Drugie pół tysiąca odesłane zostało do domu i była to tzw. grupa kontrolna. W osiem dni po koncercie badanie powtórzono i w grupie, która uczestniczyła w koncercie, nie odnotowano żadnego zakażenia, a w „grupie kontrolnej” odnotowano dwa przypadki.
Mogę sobie wyobrazić podobną akcję związaną z dużym koncertem klubowym, ale jeśli mielibyśmy się odnieść do festiwalu, to pojawiają się problemy. Po pierwsze taka realizacja podnosi zdecydowanie koszt wydarzenia, a po drugie czas wpuszczania osób na teren imprezy niemiłosiernie się wydłuża. Tak zwanych kwestii technicznych jest znacznie więcej: kłopotem równie ważnym może być samo przemieszczanie się na miejsce festiwalu artystów i ich ekip, podróżujących z miejsca na miejsce. Problemów sporo, łatwych rozwiązań brak. A w razie niepowodzenia w zorganizowaniu festiwalu pozostają ogromne rachunki do uregulowania, bo planować z tak dużym wyprzedzeniem w dzisiejszym świecie mogą chyba tylko osoby obdarzone umiejętnościami profetycznymi.
Pewnie dlatego organizatorzy angielskiego Glastonbury, festiwalu legendy, gdzie wszystkie bilety sprzedawane były na pniu, już ogłosili, że drugi rok z rzędu festiwal się nie odbędzie. Toteż na jubileuszowe, pięćdziesiąte Glasto pozostanie nam poczekać do 2022. Ale nie wszyscy jeszcze złożyli broń. Mikołaj Ziółkowski, szef Alter Artu, pod koniec listopada 2020 w „Gazecie Wyborczej” mówił: „Są trzy możliwe scenariusze. Pierwszy: udaje nam się wrócić do normalności i festiwale odbywają się w sposób zbliżony do formuły z lat poprzednich z zachowaniem zwiększonego rygoru sanitarnego. Drugi: jest faza przejściowa, obowiązują specjalne procedury umożliwiające odbywanie się festiwali. Mówimy tutaj o poziomie zaszczepienia i dostępności do szybkich testów. Trzeci scenariusz, w tym momencie najmniej prawdopodobny: festiwale europejskie nie odbywają się w klasycznej formule. Na każdy z tych scenariuszy mamy plan, Open’er się odbędzie”.
Czy tym trzecim scenariuszem, o którym mówił Mikołaj Ziółkowski, jest przeniesienie się z wydarzeniami do sieci? Nie wiem, ale głosów mówiących, że wirtualny odbiór kultury stanie się naszą rzeczywistością, nie brakuje. Przyznam szczerze, że w taki scenariusz kompletnie nie wierzę, bo tego typu sposoby realizacji wydarzeń kulturalnych, w tym festiwali, mogą przez jakiś czas pełnić rolę substytutu lub mogą je uzupełniać, ale nigdy nie zastąpią wspólnotowego doświadczenia, jakie daje bezpośrednie uczestnictwo. Bo czy chcemy, czy nie, jesteśmy osobnikami stadnymi. W grudniu 2020 Narodowe Centrum Kultury przeprowadziło drugą turę badań (pierwsza odbyła się w czerwcu) na temat postaw i oczekiwań odbiorców kultury związanych z ograniczeniami działalności instytucji kultury. Z badań wynika, że wzrósł odsetek ludzi, którym brakuje możliwości wyjścia do instytucji kultury (z 60% do 75%). Jednocześnie spadł odsetek (z 11% do 4%) osób, które w pierwszej kolejności wybrałyby udział w płatnym wydarzeniu w plenerze. O czym to świadczy? Myślę, że tęsknimy za wydarzeniami kulturalnymi na żywo, ale aby w pełni cieszyć się z uczestnictwa, chcielibyśmy się czuć w pełni bezpieczni. Czy festiwale muzyczne wrócą więc w takiej formule, jaką znamy, już tego lata? Ja mam wątpliwości. Ale że wrócą – jestem przekonany. Do zobaczenia pod sceną.