Zestawienie muzyczne 2020

Przedstawiamy Państwu kilka albumów wydanych w 2020 roku. Zrezygnowaliśmy z obszernego rankingu z kilku względów, a jednym z nich jest osobliwa wyjątkowość mijającego roku, w której efekcie pewne premiery zostały przesunięte, nie mówiąc już o braku możliwości doświadczania muzyki na żywo. Dlatego zamiast podium każdy z nas przygotował po dwa albumy, które jego zdaniem warto w tym mijającym roku wyróżnić. Zapraszamy do lektury oraz – rzecz jasna – słuchania.

RAFAŁ CZARNECKI

Bluszcz

Kresz

Zespół Bluszcz, czyli duet braci Zagrodnych, powraca z najnowszym albumem i choć rewolucji brzmieniowej nie przynosi, to mamy ewidentny skręt w bardziej piosenkowe formy, które na tej płycie dominują nad instrumentalnymi. Panowie sami mówili, że jest to „polish PRL synth-wave”, i choć później się z tych słów wycofywali, określenie to idealnie odzwierciedla wszystko, co się dzieje na ich albumie. Muzycznie jest on mocno osadzony w latach 80. i 90., zresztą tekstowo też mrugają do słuchacza, aby spojrzał w przeszłość (Poli Raksy twarz czy śledzą konta dziewczyn, które nie chcą ich znać). Ale czy ostatnie dzieło Bluszczu to czysta retromania? Nic bardziej mylnego, gdyż Kresz w zgrabny sposób łączy ową retromanię z teraźniejszością. I to są po prostu fajne piosenki, dlatego jeśli szukacie albumu, który w rewolucyjny sposób podszedłby do tematu, to zdecydowanie tego tu nie znajdziecie. Ale jeśli lubicie albumy, które wypełniają przyjemne i zgrabne piosenki, to wtedy zdecydowanie tak.

Waxahatchee

Saint Cloud

Postanowiłem, że na czas naznaczony panoszącą się „koroną” będę się starał polecać Państwu albumy, które w jakiś sposób będą koić zszargane nerwy. I choć nie wiem, czy trochę z tym albumem nie przestrzeliłem, gdyż pochodząca z Alabamy Katie Crutchfield skupia się lirycznie nad swym wychodzeniem z nałogu, to już muzycznie jest bardziej kojąco i spokojnie. Na swoim piątym wydawnictwie dokonała zdecydowanego skrętu z indie rocka w rejony neo country i americany i jest to wolta, która wyszła jej zdecydowanie na plus. Na Saint Cloud piosenki zyskują więcej akustycznych brzmień, dzięki czemu nabrały wyrazu i emocjonalnej głębi. Nie byłbym sobą, gdybym trochę nie pomarudził, dlatego uważam, że pozbycie się dwóch przedostatnich utworów wyszłoby albumowi na plus. Mielibyśmy wtedy do czynienia z materiałem bardziej zwartym i zamkniętym ładną klamrą, a tak to uwaga trochę ulatuje. Ale kim ja jestem, aby pouczać panią Katie? W końcu i tak wykonała kawał porządnej roboty.

MICHAŁ MOŚCICKI

Shabrang

Sevdaliza

Jeśli nie macie dość niepokojów, a ukojenie przynosi Wam pełna rozedrgania i emocji muzyka, to jest spora szansa, że Shabrang Sevdalizy stanie się Waszym serdecznym przyjacielem, który wypełni szarość dni kończących słusznie mijający rok 2020. Sevdah Alizadeh, irańsko-holenderska wokalistka, przygotowała eliksir godny największych perskich alchemików. Nie zabrakło ukłonów w stronę muzyki irańskich korzeni, choć nie dostajemy dawki perskich brzmień w czystej postaci. Wszystko tu płynie, sączy się, meandruje. Triphopowe serce bije w towarzystwie fletów i fortepianu, a autotune przenika się z przepięknymi partiami skrzypiec. To album o poszukiwaniach, zarówno tych muzycznych, jak i emocjonalnych, czy wręcz duchowych. Niczym dżin z utworu „Lamp lady”, dźwięki Sevdalizy zabierają nas w krainę nostalgii i niezwykle harmonijnej melancholii, nie warto się opierać. To może być piękna podróż.

Undadasea

Da Groovement

W polskiej muzyce często to, co świeże i nowe, nadciągało znad morza, w jazzie, rocku czy szeroko rozumianej alternatywie. Przykładając oczywiście odpowiednią miarę, nie inaczej jest z ekipą Undadasea. Sam fakt, że mamy do czynienia z kolektywem, warte jest uwagi, bo na rodzimej scenie rapowej to naprawdę rzadkość. Owszem, raperzy często wchodzą w kolaboracje, ale zazwyczaj jest to oparte na solidnej pozycji jednego z nich. W przypadku „undziarzy” mówimy o pełnym równouprawnieniu, zwłaszcza że w załodze nie zabrakło kobiet, co niestety nadal w nadwiślańskiej krainie bywa egzotyką. Dostajemy pełen dobrej energii mixtape, który z miejsca przenosi nas w rejony, gdzie „morza szum, ptaków śpiew”. Rozbujane brzmienie, kipiący luzem flow i opowieści o tym, co tu i teraz, byciu razem i szukaniu uciechy w rzeczach na pozór błahych. Rapowe przyjaźnie z Grubym Mielzkym, Kubą Knapem czy Miłym ATZ są jedynie owego stylu potwierdzeniem. „Granat nieba podkreślają gwiazdy, iskry w oczach to światło prawdy”. A prawda nas wyzwoli, pamiętajmy.

MAREK SZUBRYT

EABS

Discipline of Sun Ra

Kolejny studyjny album grupy Electro Acoustic Beat Sessions jest zarazem pierwszym, który nie ma nic wspólnego z rodzimą kulturą. Nie licząc może dość istotnego epizodu, jakim był koncert Suna Ra, amerykańskiego pianisty, jazzmana, ekscentryka oraz – co chyba najważniejsze – prekursora i propagatora free jazzu i wszelkiej maści eksperymentów, który – o dziwo – dał koncert w 86 roku w Kaliszu. Ów występ oraz sama postać stały się podstawą do nagrania płyty przez EABS, zespół, który już niczego udowadniać nie musi, ale nowym albumem pokazuje, że podobnie jak Sun Ra jest ciałem zarazem osobnym i wyjątkowym na rodzimej scenie. Discipline of Sun Ra jest bowiem płytą znakomitą, która odważnie interpretuje muzykę pełną wolności, zarówno w formie, jak i brzmieniu. To najbardziej „elektroniczna” z dotychczasowych płyt EABS. Dodatkowo cieszy fakt, że tak dobry album, który – zaryzykuję stwierdzenie – zapisze się w historii rodzimej muzyki improwizowanej, został nagrany w Opolu, w studiu Radia Opole. Nie wiem, czy to tak samo kosmiczne wydarzenie jak koncert Arkestry w PRL-owskim Kaliszu, ale warto związki EABS z naszym miastem pielęgnować, zanim na pokładzie „UFO”, będącym także ostatnim utworem na płycie, odlecą w odległe galaktyki.

King Gizzard and the Lizard Wizard

K.G.

Jeśli ktoś myślał, że zespół, który wydaje średnio po dwa albumy rocznie, może stracić natchnienie, to śpieszę donieść, że jest zupełnie odwrotnie. Na swoim ostatnim i na razie jedynym w 2020 roku albumie zatytułowanym „K.G.” kosmici z Australii jak zwykle bawią się konwencją. Ich dyskografia to przykład nieskrępowanej wolności podlanej psychodelią: brali się już za boogie, trash metal czy rocka we wszelkich możliwych odmianach, tym razem jednak panowie sięgnęli po muzykę i tonacje Wschodu. Powyjmowane progi lub pozmieniane odległości między nimi w gitarze, tak by uzyskać inne niż standardowe interwały, co zdarzało im się już wcześniej, nie są znowuż jakąś wielką nowością. Ćwierćtony czy muzyka mikrotonalna, można powiedzieć, stara jest jak świat, ale w wykonaniu King Gizzard and the Lizard Wizard jest czymś wartym uwagi. I choć czasem wytresowane w muzyce Zachodu ucho się gnie, to śmiało można powiedzieć, że „K.G.” nie jest koncept albumem szukającym lub poszerzającym granice, ale to płyta ze świetnymi, dynamicznymi gitarowymi piosenkami. Słychać też dbałość o brzmienie i jego studyjną przestrzenność. Widać, a raczej słychać, że nie tylko na etapie kompozycji, ale także nagrania i produkcji muzycy starali się trzymać kontrolę, realizując dokładnie swój spójny i zarazem psychodeliczny zamysł.

Może Ci się także spodobać

Podsumowanie roku

Zaleca się #5

Zaleca się #4

Zaleca się #3