Zbigniew, o którym nikt nie słyszał
czyli jak Mitch & Mitch odkryli Zbigniewa Wodeckiego
Wyobraźcie sobie artystę, którego zna w Polsce niemal każdy. A to wykonywał piosenkę z czołówki bajki z okresu waszego dzieciństwa, a to śpiewał kiczowaty hit o plaży nudystów końca PRL-owskiej epoki. Mogliście też – chcąc nie chcąc – zobaczyć go w telewizji na jednym z festiwali opolskich, jak śpiewa i tnie na skrzypach lub trąbce. Wreszcie, ci najmłodsi, wsłuchiwali się pewnie w jego werdykty na temat tańca. I choć to tylko promil jego działalności, już wszyscy wiedzą, o kim mowa. Panie i panowie, Zbigniew Wodecki! Ale to nie o nim będzie dalej.
W każdym razie nie o tym Wodeckim, który zapraszał do Chałup, gdzie „można spotkać golasa, jak na plaży w Mombasa” (swoją drogą szacuneczek za teledysk, w którym roi się od nudystów jak ich Bóg stworzył, a który był hitem puszczanym bez żadnych przeszkód o każdej godzinie).
Będzie za to na przykład o Wodeckim, który jeszcze jako licealista zaczął grać z Markiem Grechutą, oraz o Zbyszku, najmłodszym członku zespołu Ewy Demarczyk, z którą pojechał na tournée po Belgii i Francji. – Zbyszek, skrzypek, który również śpiewa i gra na trąbce. Aktualnie przygotowuje swój dyplom w szkole muzycznej. W moim zespole od półtora miesiąca – tymi słowami wyraźnie młodszego od reszty muzyków Wodeckiego w krótkiej charakterystyce zespołu dla belgijskiej telewizji przedstawia sławna piosenkarka.
Jak młody licealista z Krakowa pojechał z zawodowcami od Demarczyk za granicę?
– Ja się czuję jak taka mała słomka, już siwa, którą niesie prąd górskiego potoku. Gdzie mnie poniesie, do końca nie wiem, ale popłynę, odbiję się i wypłynę na brzeg. Nawet jak mnie wyrzucili z liceum muzycznego, to się okazało, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdyby mnie nie wylali, tobym nie poszedł do zwykłej średniej szkoły, w której przyszedł do mnie Marek Grechuta i zaproponował granie w Anawą – mówił w Programie Alternatywnym Zbigniew Wodecki.
A jak się szybko okazało, na kolejne propozycje długo nie trzeba było czekać. Jak zwykle, pierwsze skrzypce zagrał przypadek. – Potem do klubu Bambuko, w którym występowaliśmy, przyszła Ewa Demarczyk, z którą zacząłem jeździć po świecie. A w międzyczasie zdałem do Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie, z którą też się najeździłem. Ale nie było to moje pierwsze zetknięcie się z wielką orkiestrą – kontynuował. Jak na rasowego muzyka przystało, już za młodu mały Zbyszek całe dnie przesiadywał w filharmonii. – Choć do Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie zdałem już jako dorosły chłopak, to prawda jest taka, że zacząłem do niej chodzić, mając ledwie pięć lat, bo ojciec był tam trębaczem, dzięki czemu, siedząc w tej filharmonii od małego, po prostu nasiąkałem tą muzyką.
Materiały prasowe zespołu / fot. Michał Murawski
Nieuchronnie jednak zbliżał się czas debiutu. Uznanie młody muzyk już miał: czy to na skrzypcach, pianinie czy trąbce, grał jak mało kto. Z mikrofonem wcale nie było gorzej, ale własnej płyty, która rzuciłaby słuchaczy na kolana, jeszcze nie nagrał. Najeździł się ze znakomitymi zespołami, zobaczył trochę świata, podpatrzył, zasłyszał, nabrał wprawy, ale nic, cisza. Do czasu, oczywiście.
Pierwsza płyta Zbigniewa Wodeckiego, o jakże zaskakującym tytule „Zbigniew Wodecki”, wyszła w roku 1976. Wyszła i znów nic, przepadła bez echa. Sam Zbyszek oczywiście nie przepadł, bo chłopak zdolny przecież, ale zamiast nagrywać kolejne albumy, które spowodowałyby szał i zachwyt publiczności, skupił się na karierze w nieco innym formacie. W tym momencie wchodzimy w okres, o którym wspominałem na początku, a którego obiecałem nie rozwijać. I tak właściwie historia mogłaby się skończyć, gdyby nie nowy wątek, który postawili napisać Macio Moretti i zespół Mitch & Mitch.
Materiały prasowe zespołu / fot. Michał Murawski
Propozycja nie do odrzucenia.
Cała historia brzmi jak klasyczna medialna podpucha. Że niby grupa Mitch & Mitch, znana skądinąd ze słabości do żartów i zgrywy, odkryła zapomnianą i genialną jednocześnie płytę Wodeckiego. Płytę, którą wydał dawno temu i o której prawie nikt nie słyszał. W sprzedaży jej nie ma, tytuły piosenek nieznane, niby coś tam w internecie da się znaleźć: brawurową jak tytuł płyty okładkę z sylwetką Wodeckiego, z czasem także listę utworów, ale poza tym niewiele.
Jak można przeczytać w opisie wydawcy, historia tego spotkania jest długa i prosta. Najpierw zupełnie przypadkowo, a potem na specjalne zaproszenie OFF Festivalu Zbigniew Wodecki i Mitch & Mitch zwarli szyki, by nieść wieść o Świętym Graalu polskiej muzyki rozrywkowej – zapomnianej płycie z roku 1976. Płycie w dużej części wymyślonej, zaaranżowanej i nagranej przez Zbigniewa, ku uciesze jego i grających z nim kolegów oraz ku rażącemu brakowi zainteresowania reszty świata. Hity takie jak „Rzuć to wszystko co złe”, „Panny mego dziadka” czy „Posłuchaj mnie spokojnie” nigdy nie stały się hitami, a historia potoczyła się dalej w sposób znany każdemu Polakowi. Zanim jednak do tego doszło, minęły lata.
– Pamiętam taką scenę sprzed dziesięciu, może dwunastu lat: Maciek (Macio Moretti, basista Mitch & Mitch – przyp. M.Sz.) mieszkał jeszcze na Ochocie i wpadało się do niego posłuchać różnych utworów, które gdzieś tam wynajdywał. Pewnego razu nastawił płytę i z tajemniczym uśmiechem kazał mi słuchać. „Panny mego dziadka”. Nie wiedziałem, co to jest. Wchodzi bossa nova, wchodzą dęciaki, wszystko elegancko. Coraz bardziej mi się podoba. Patrzę więc pytająco na wyszczerzonego Macia, a on na to: Wodecki! Szok. Od razu przegrałem sobie płytę. I zaczęliśmy ją katować w samochodzie, na próbach… – mówił w wywiadzie dla portalu dwutygodnik.com Bartek Tyczyński, gitarzysta Mitchów.
Zbigi Łodeki meets Mitch & Mitch, czyli odyseja kosmiczna
Szczęśliwie jednak istnieje zespół Mitch & Mitch oraz wytwórnia LADO ABC, którzy starają nie oglądać się na powszechnie panujące gusta. Dzięki ich odwadze i staraniom udało się w studiu im. Witolda Lutosławskiego nagrać od nowa, z udziałem 43-osobowej Orkiestry Polskiego Radia i chóru płytę „1976: A Space Oddysey”.
– Mitch & Mitch, grupa ludzi młodych, która postanawia bawić się muzyką, zrobiła z tego coś wspaniałego. To jest po prostu niezwykłe, ja ten okres miałem, kiedy grałem z Anawą i kilkoma innymi. Oni mi przypomnieli, że poza trudem i brakiem snu, który może powodować strach, żeby się utrzymać na powierzchni mętnej wody szołbiznesu, muzyka służy nie tylko robieniu kariery, ale także by się nią bawić! Jak pani miała okazję oglądać, co się działo na OFFie czy w Trójce podczas koncertów… Na początku ciągle miałem z tyłu głowy, że ktoś ze mnie żartuje – mówił Agnieszce Szydłowskiej Wodecki.
Efekt, jaki osiągnięto, jest powalający. Płacąc 39 złotych, otrzymujemy świetnie wydany album, w którym znajdują się stereofoniczne CD z dołączonym DVD, które zmiksowane zostało w stereo i formacie 5.1, oraz książeczka tłumacząca w specyficzny sposób tajniki stereofonii. Całość zrealizowana jest znakomicie, dzięki czemu płytę można słuchać w kółko. Ale to nie jedyny powód, bo nawet najlepsza realizacja dźwięku nic nie zdziała, gdy materiał jest do niczego. Tymczasem na „Odysei Kosmicznej” aż roi się od hitów. Nie ma się co rozwodzić, trzeba posłuchać, bo każdy kawałek na tej płycie to majstersztyk! Od lekkich i zwiewnych pioseneczek począwszy, po utwory nieco cięższe, w których sekcja dęta wykonuje karkołomne wygibasy rytmiczne, a trójkąt – że się tak wyrażę – gra pierwsze skrzypce. Całość zaaranżowana jest z lekkością, jakiej na polskiej scenie ze świecą szukać. No i – wreszcie – wykonanie. Jak to buja! Aż chce się powiedzieć: ach, jak mogłaby wyglądać polska muzyka popularna, gdyby takie albumy „nie zaginęły”. Poza tym płyty warto posłuchać jeszcze z jednego powodu. – To jest mój pierwszy live, i to z materiałem nagranym 40 lat temu! – żartował Wodecki. Uwierzycie?
Materiały prasowe zespołu / fot. Michał Murawski
Materiały prasowe zespołu / fot. Michał Murawski
Artykuł pierwotnie ukazał się w Muzycznym Informatorze Culturalnym nr 12