Główne motto: wydawać dobrą muzykę
Scena alternatywna jest tyglem kipiącym od ciekawej, intrygującej muzyki. Skupia ona artystów z różnych środowisk, przekraczających granice i łączących skrajności. Lwia część tych wydawnictw ukazuje się w małych, niezależnych wydawnictwach, które przez ostatnie lata prężnie się rozwijają. W ich katalogach znajdziemy wiele ważnych, uznanych albumów. Dzięki nim ten segment rynku wchodzi dziś na zupełnie inny poziom.
Jedne z najciekawszych rzeczy dzieją się gdzieś na obrzeżach rynku. Muzyczny ferment Lado ABC, Astigmatic Records, enjoy life, Mik.Musik! czy Bôłt Records nie mógłby się wydarzyć w mainstreamie. Na przekór dominującym trendom małe oficyny przyjmują pod skrzydła unikalnych artystów – tych, dla których nie ma miejsca w głównym nurcie. Ale na obrzeżach funkcjonuje się inaczej. Tutaj pieniądze i kwestie biznesowe schodzą gdzieś na dalszy plan. Liczy się wartość artystyczna, różnorodność, odkrywanie nowych potencjałów w muzyce. A to nie jest to, co lubi masowy odbiorca. Niemniej cyfryzacja mediów dała bodziec do rozwoju tej części rynku, która dotychczas była spychana poza margines. Dzięki temu dziś powstają niezależne wytwórnie nowej generacji działające w obrębie środowiska alternatywnego.
Stempel jakości
Niewielkie labele, jak zwykło się nazywać te wydawnictwa, są niewątpliwie ważnym ogniwem kulturotwórczym. Ich produkcje niejednokrotnie dominują w podsumowaniach roku, a artyści są dostrzegani w kraju przez media i podczas nagród takich jak Paszport Polityki. Równie głośno (a może nawet głośniej?) jest o nich poza granicami Polski. Takie osiągnięcia robią wrażenie na naszym rodzimym poletku, które wciąż ogląda się na mistyczny Zachód. Za światowym poziomem rodzimych wytwórni stoją nie tylko nieprzeciętni artyści, ale i założyciele – muzycy bądź pasjonaci. Pełnią oni ważną rolę kuratorów lub selekcjonerów. Dobierają wydawnictwa według własnego klucza, tworząc rozpoznawalną markę. Dla zaangażowanych fanów ulubione labele są znakiem jakości, do którego mają zaufanie, a na nowości wyczekują, przebierając nogami. Jednym z czołowych przykładów jest Instant Classic, który dziś jest klasą samą w sobie. W ciągu przeszło 10 lat działalności zasłużył na opinię jednego z najbardziej kreatywnych oraz rozpoznawalnych polskich niezależnych oficyn.
Million Miles zespołu Merkabah, wyd. Instant Classic
Social Death by Rock’n’Rol zespołu The Stubs, wyd. Instant Classic
Elite Feline zespołu Lotto, wyd. Instant Classic
Właściciele Arek Młyniec i Maciej Stankiewicz, dwaj przyjaciele podzielający miłość do nietypowej muzyki, nie ograniczają się do wydawania jednego gatunku (jak zresztą wiele innych wydawnictw). Katalog jest odzwierciedleniem ich muzycznych fascynacji, a podejście poststylistyczne wpływa na różnorodność wydawnictw. Łącząc to, co z pozoru połączyć się nie da, stworzyli markę rozpoznawalną na całym świecie. Ich katalog rozpoczął solowy projekt X‑Navi:Et Rafała Iwańskiego z muzyką elektroakustyczną. Wydany na winylu, nieoczywistym w tamtym czasie nośniku, był ryzykownym posunięciem. Ale Młyniec i Stankiewicz nigdy nie przystawali na półśrodki. Pracując na co dzień w innej branży, nigdy nie byli uzależnieni od wyników sprzedaży. Dzięki temu mają dużą niezależność w swojej wydawniczej działalności. Tej niezależności nie odmawiają także artystom – nie ingerują w ich materiał, a sami skupiają się na tym, co potrafią najlepiej, czyli wydawaniu muzyki.
Dużą wagę przykładają do tego, w jaki sposób wydawane są albumy. Komunikacja wizualna przykuwa oko, tworzy spójny styl – od loga, przez okładki, aż po jakościowe opakowanie. Ten fizyczny aspekt fonografii jest niezwykle ważny. Płyty tłoczone na analogowych krążkach projektowane są z dbałością o każdy detal, a sznyt graficzny, który dziś może kojarzyć się z Instant Classic, jest spójny z tożsamością marki. Muzyczna różnorodność wydawnictw krakowskiej oficyn niejednokrotnie zaskakuje. Katalog będący wypadkową gustów oraz fascynacji właścicieli przykuwa uwagę swoim przekrojem, jakością, unikatowością. Ich czujne ucho i wrażliwość na muzykę zrodziło ponad 100 tytułów, oscylujących na pograniczu różnych gatunków. Mieści się tam transowa improwizacja Lotto, psychodeliczny metal Merkabah, rock’n’rollowy The Stubs, jazzowy minimalizm Zimpla czy niezwykłe połączenie black metalu, psychodelii i folku, które Kuba Ziołek wykreował na Starej Rzece. Tak dziwny i szeroki przekrój stylistyczny wydawnictw zrobił wrażenie na niejednym odbiorcy.
Label jak agencja PR-owa
Przez ostatnie kilkanaście lat branża muzyczna przeobraziła się nie do poznania. W dobie cyfryzacji mediów rola wytwórni bardzo się zmieniła. Są one dzisiaj przede wszystkim agencją PR-ową. W czasach, gdy każdy może nagrać płytę w sypialni i natychmiast opublikować ją w sieci, wytwórnie nie są już (jedynym) źródłem, które dostarcza treści muzycznych. Najważniejszą kwestią jest marketing i promocja muzyki. Często notabene zaniedbany przez małe oficyny, bo często brak ku temu sił przerobowych. A nie jest to takie proste zadanie przy tak dużej ilości wydawnictw i niskim zaangażowaniem słuchaczy o kiepskich kompetencjach kulturowych. Niewielkie labele mają niemały orzech do zgryzienia, bo dotarcie z niejednokrotnie trudną i skomplikowaną dla przeciętego słuchacza muzyką do szerszej grupy odbiorców jest trudne. Nie obejdzie się bez dotarcia do mediów, przemyślanej notki prasowej, okładki płyty, komunikacji w mediach społecznościowych. O sukcesie Instant Classic, który odbił się szerokim echem kilka lat temu, wszyscy już słyszeli. Jednak ostatnio najgłośniej jest o Trupie Trupa. I nie ma tutaj przypadku tylko ciężka praca Grzegorza Kwiatkowskiego. Efektem jego konsekwencji i zaangażowania w działania promocyjne są dobre recenzje w opiniotwórczych mediach takich jak „Pitchfork” czy „Rolling Stone”, ich piosenki puszczano w BBC, a zespół wystąpił na prestiżowych festiwalach.
W tej części branży możliwe jest każde szaleństwo i każdy eksperyment, dlatego też niektóre labele wyróżniają się już na starcie poprzez nośniki. Ale nie myślcie o popularnych winylach, które są już oczywistością, czy kasetach, które też mają swoje pięć minut. Label Audile Snow od 2015 roku wydaje muzykę zapisaną na kartach microSD, co przełamuje retro trend. Ich wydawnictwa oscylują w rejonach eksperymentalnych brzmień: ambientu, industrial, noise’u, techno. Opakowania, które są zarazem okładką, projektuje współzałożycielka labelu i artystka sztuk wizualnych, Nerka Boli. Każda ze złożonych jak orgiami kopert wygląda jak małe dzieło sztuki. W poszukiwaniu nośników nie ustają też inni. O ile karta microSD jest wygodnym i łatwym nośnikiem, który każdy odtworzy, o tyle wydawanie płyt na dyskietkach lub kasetach VHS wydaje się już absurdem. Ale taki absurd jest dla kolekcjonerów i retro miłośników. Pionierska Records z powodzeniem wydaje muzykę na dawno zapomnianych dyskietkach, a Pointless Geometry na początkach swojej działalności – na kasetach VHS. Wydane w małych, kolekcjonerskich nakładach znalazły swoich nabywców.
Moda na fizyczne nośniki
Branża generuje większość zysków ze streamingu. Alternatywni artyści na tym polu nie mają szans w starciu z gigantami, nie tylko ze względu na niższe stawki, niekorzystne algorytmy, ale i niszowość. Nie żyjmy jednak w przeświadczeniu, że w najbliższym czasie streaming i pliki cyfrowe przejmą całą dystrybucję muzyki. Przyzwyczajenia konsumentów się zmieniły. Nie oznacza to jednak, że nie ma zaangażowanych fanów, którzy nie chcą wspomagać małych graczy na rynku.
2061 zespołu EABS, wyd. Astigmatic Records
Kwiatostan zespołu Błoto, wyd. Astigmatic Records
Fizyczne nośniki wciąż mają się dobrze w pewnych środowiskach. Całe ich bogactwo oferują niezależne wydawnictwa, a internet jest idealnym miejscem do ich sprzedaży. Odległość przestała być barierą, a nowe kanały dystrybucji pozwalają na niezależność i pełną kontrolę nad procesem. Wielu wydawców skupia się przede wszystkim na bezpośredniej sprzedaży w sieci. Strategia wycinania pośredników jest równoznaczna z zyskiem. Umożliwia to nałożenie wyższej marży, co jest korzystniejsze dla artystów. Nie jest nawet potrzebny sklep internetowy, wystarczy Bandcamp, który stał się ostoją niezależnych wytwórni i artystów. Z takiej dystrybucji korzystają zarówno ci nieco więksi (Astigmatic), jak i mniejsi (enjoy life). Oczywiście, nie łudźmy się, że płyty niszowych wydawnictw sprzedają się w dużych nakładach. Są one znacząco mniejsze niż dużych wytwórni. Rzadko kiedy przekraczają one 1500 sztuk (a i to bywa sporym wyczynem).
Z retro trendem powróciła moda na kasety. Dla wielu najgorszy nośnik z możliwych, dla innych – niezwykłe źródło nostalgii i powrót. Wydawnictwa takie jak BDTA, Pointless Geometry, enjoy life, 𝓰𝓵𝓪𝓶𝓸𝓾𝓻.𝓁𝒶𝒷𝑒𝓁 pokazują, że kaseta może być czymś więcej niż hipsterskim gadżetem. Niewielkie nakłady kilkudziesięciu sztuk odnajdują nabywców u zaangażowanego grona odbiorców. Ulubionym nośnikiem są jednak winyle. Ten boom wciąż trwa i nikogo już nie dziwi, że wytwórnie inwestują w analogowe płyty. Niektóre z nich wręcz wolą się na nim skupić, jak Bocian Records, The Very Polish Cut Outs, Astigmatic Records czy Instant Classic. Ich wydawnictwa są przemyślane i dopracowane, wydawane w małych, kolekcjonerskich nakładach. Wiadomo, w kwestiach artystycznych nigdy nie idzie się na kompromisy. Ta popularność sprawiła, że w tłoczniach wydłuża się okres oczekiwania. W latach 90. to małe, niezależne labele utrzymywały tłocznie winyli. Dziś są wypychane z kolejki przez duże wytwórnie, które produkują kolejny nakład tego samego tytułu, by potem sprzedawać go w Biedronce.
Małe, niezależne labele są istotną częścią rynku. Wydając trudniejszą muzykę, mają mniejszą siłę przebicia niż duże molochy, więc i ich grono odbiorców jest stosunkowo niewielkie. W XXI wieku idea wydawania dobrej muzyki, nie bacząc na finanse, brzmi romantycznie, lecz rodzi wiele efemerycznych wytwórni. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, wydając niekomercyjną, trudniejszą w odbiorze dla przeciętnego odbiorcy muzykę, trafia ona do wąskiego grona entuzjastów. A za tym idzie drugi czynnik, czyli twarda ekonomia: ten biznes po prostu się nie opłaca. W Polsce prowadzenie małego, alternatywnego labelu jest bardziej zajęciem hobbistycznym niż pełnoetatową pracą. W większości przypadków działają one na granicach opłacalności – bilans kosztów i przychodów wychodzi często na zero, a nierzadko jest pod kreską. Czy to kogokolwiek zniechęca? Nie, pasjonaci wciąż próbują swoich sił, a kolejne oficyny wydawnicze pojawiają się jak grzyby po deszczu.