Wizja dźwięku
Aktywność zespołów na social mediach: transmisje z prób, zdjęcia z backstage’u przed koncertem, w pewnym sensie odbierają monopol dokumentalistom i zmuszają ich do sięgnięcia po nowe środki. Być może rozwiązaniem jest swego rodzaju przesunięcie akcentów: muzycy coraz częściej stają się nie tylko „przedmiotami” dokumentów muzycznych, lecz także narratorami i reżyserami. Nie twierdzę, że mamy tu do czynienia z jakimś szerszym zjawiskiem czy prądem, niemniej kilka zeszłorocznych (w tym bardzo udanych) produkcji może być symptomem dalszego rozwoju gatunku. Któż będzie lepszym rozmówcą dla Paula McCartneya niż koledzy po fachu – Rick Rubin czy Mark Ronson?
Co kręci Dave Grohl?
Na pomysł odświeżenia trochę skostniałej formuły rockumentu wpadł przed kilkoma laty Dave Grohl. W debiutanckim Sound City i w serialu Sonic Highways (o których mogliście już poczytać na kartach MiCa) Grohl, zamiast skupiać się na biografiach muzyków, koncentruje się na warsztacie twórczym i na pracy w studiu. Najnowszy film perkusisty Nirvany What drive us poświęcony jest kolejnej nieodzownej części rockowego życia: trasom koncertowym i podróżom w busach. Niestety nie mogę się oprzeć wrażeniu, że całość jest tylko przyczynkiem do pomnika, który stawia sobie Grohl. Początkowa sekwencja z wielkich koncertów jest wymowna: Metallica, Nirvana, AC DC, G’n’R, Aeorosmith, RHCP i… Foo Fighters. Rozpęd, który nabrał rockowy celebryta (w międzyczasie stworzył telewizyjną adaptację książki swojej mamy o trudach wychowywania rockmana), nie posłużył mu. Kupno konsolety mikserskiej w Sound City w zasadzie uprawomocniało część filmu, natomiast fakt, że Grohl w What drive us przemawia zza kierownicy jakiegoś starego vana, którym rzekomo jeździł trzydzieści lat temu, nie wnosi do filmu absolutnie niczego – poza tym, że stanowi wizualne urozmaicenie. I pomimo dosyć buńczucznej deklaracji, padającej na początku z ust reżysera, że to przebywanie w vanie sprawia, że jesteśmy tym, kim jesteśmy, tak lista poruszonych tematów jest dosyć prozaiczna: tetris, czyli jedyny algorytm, dzięki któremu sprzęt zmieści się w bagażniku, wszelkiego rodzaju niedogodności, w tym nawet puszczanie bąków. Z wypowiedzi muzyków takich grup, jak No Doubt, RHCP i oczywiście Foo Fighters, można zlepić mniej więcej taki obraz: „co prawda teraz to podróżujemy samolotem albo prywatnym busem, ale kiedyś to tarabaniliśmy się przez całe Stany zdezelowanym vanem, jedząc plastik i nie myjąc się przez tydzień. I wtedy to była zabawa!”. W pewnym momencie to staje się wręcz groteskowe – przypomina się słynny skecz Four Yorkshiremen Monthy Pythona.
Czarny Woodstock
Pałeczkę perkusisty-reżysera przejął Questlove, który zadebiutował nagrodzonym Grand Prix Jury i nagrodą publiczności na festiwalu w Sundance filmem Summer of soul. Założyciel The Roots wziął na warsztat taśmy (które pół wieku przeleżały w piwnicy) i przywrócił pamięć o zapomnianym Festiwalu Kultury Harlemu. Nazywany Czarnym Woodstockiem (odbywał się latem 1969 roku) festiwal był serią koncertów, na których wystąpiła cała plejada gwiazd czarnej muzyki: Stevie Wonder, Nina Simone, Sly and the Family Stone, B.B King i wielu innych. Questlove, z ponad 40 godzin nagrań, zmontował dwugodzinny film, w którym z finezją, niczym w dobrej rapowej produkcji, znakomicie wyważył proporcje. Narracja z offu – dograne współcześnie wspomnienia, zestawione z wypowiedziami nagranymi podczas festiwalu – jest bardzo obfita, a jednocześnie nie przeszkadza muzyce, która jest w centrum. Uderzające, gorzkie pytanie, rzucające cień na amerykańskie media: jak możliwe jest, że dopiero dziś widzimy ten wspaniały materiał, przyćmione jest radością, że w końcu się udało. Nie ma tu przesadnej martyrologii, a wzruszenie odarto z taniego sentymentalizmu.
Summer of soul to znacznie więcej niż kolejny muzyczny dokument z festiwalu. To przywrócenie zapomnianej karty historii afroamerykańskiej kultury. Jak pisała Susan McClary: „Podręczniki historii muzyki XX stulecia powinny, choć rzadko to czynią, koncentrować się na sukcesji czarnych gatunków, które pozostawiły niezatarty ślad na życiu kolejnych pokoleń. Ragtime, blues, gospel, doo wop, soul, rock, reggae, funk, disco, rap – to moim zdaniem, główne źródła muzyki naszych czasów”. I choć powyższa konstatacja może się wydać oczywista, warto sobie o tym przypominać.
„Don’t belive me just watch”
Dave Grohl i Questlove, już jako zaproszeni goście, pojawiają się w miniserialu Wizja dźwięku Marka Ronsona. Autor hitu Uptown funk, producent odpowiedzialny za brzmienie takich płyt, jak Back to black Amy Winehouse czy ostatniego krążka Queens of the Stone Age, staje się przewodnikiem po urządzeniach do produkcji muzyki. Ronson przypomina tego nauczyciela, u którego może nie nauczyliśmy się najwięcej, ale którego lekcje zapamiętaliśmy najlepiej i który być może kilku z nas zachęcił do samodzielnego zgłębienia wiedzy. Nie wchodzimy w niuanse techniczne (w tej materii polecam kapitany The Pedal Movie – historię efektów gitarowych), a raczej uczestniczymy w dyskusji o muzyce naszych czasów. Zaproszeni goście, a poza wyżej wymienionymi pojawiają się m.in Paul McCartney, Santigold i Beastie Boys opowiadają o tym, jak sprzęt wpływał na ich muzyczną wyobraźnię. Już w pierwszym odcinku pada brawurowa hipoteza, że następny, kto zmieni oblicze muzyki, nie będzie potrafił grać na gitarze. Ciekawym zabiegiem jest odwrócenie chronologii: pierwszy odcinek poświęcony jest auto-tune i sztucznej inteligencji, ostatni zaś – wspominanym gitarowym przesterom (pozostałe odcinki opowiadają o samplingu, syntezatorach, reverbie (pogłosie) i maszynom do produkcji beatów. Choć sam mam alergię na auto-tune, serial wymusił na mnie refleksję, że być może 50 lat temu patrzyłbym podejrzliwie na gitarowe przestery. W każdym razie wszystko to składa się na wizję sceny, w której gatunki nie są aż tak istotne, a gdzieś między wierszami cały czas przebija myśl, że z roku na rok sprzęt jest coraz bardziej dostępny i coraz bardziej przystępny dla użytkownika.
Chociaż Mark Ronson jest przewodnikiem i głównym bohaterem, od strony filmowej nad całością czuwał Morgan Neville, reżyser m.in. nagrodzonego Oscarem O krok od sławy czy dostępnej na Netflixie biografii Keitha Richardsa. Neville zrealizował też serial Shangi-La – o studiu, którego bohaterem jest Rick Rubin, przypomnijmy, bodaj najbardziej wszechstronny producent, stojący za sukcesami Beastie Boys, Slayera, RHCP i pracujący absolutnie z wszystkimi – od Johnny’ego Casha, przez Metallicę po Lanę Del Ray. Ponadto Rubin stał się interlokutorem Paula McCartneya w miniserialu McCartney 1,2,3, w którym poszczególne partie instrumentów na piosenkach Beatlesem stają się obiektem analizy i wspomnień. Niestety, obydwa seriale nie są jeszcze dostępne w Polsce.
Skoro wkładki o rockowych dinozaurach w prasie muzycznej czy biograficzne filmy, serwujące „encyklopedyczną” wiedzę, wciąż się ukazują, oznacza, że prawdopodobnie mają swoją widownię. Wydaje się jednak, że w czasach, kiedy dostęp do informacji jest tak łatwy, można wymagać od dokumentalistów czegoś więcej – zaangażowanie bohaterów filmów w proces twórczy wydaje się dobrą strategią.