Wrzeszcz // Trzaska
Główne zdjęcie: Maciej Hrynczyszyn
Wrzeszcz jest wywiadem rzeką, książką przepastną, z której o Mikołaju Trzasce można się dowiedzieć niemalże wszystkiego. Piszę niemalże, ponieważ w autobiografii zawarto raptem kilka wątków, których sam Trzaska nie chce rozwijać. Efekt rozmowy Tomasza Gregorczyka i Janusza Jabłońskiego jest znakomity, już samo namówienie artysty, niesłynącego z wylewności, na tak przepastną spowiedź graniczyło z cudem, a jeśli dodamy do tego wszystkiego sposób przeprowadzenia rozmowy, to efekt jest bardziej niż znakomity.
Wątków w książce, jak to w autobiografii, jest całe mnóstwo, a wszystko chronologicznie uporządkowane. Przemierzamy, można powiedzieć, przez całe życie Mikołaja Trzaski: od perypetii rodzinnych, pochodzenia, dzieciństwa, szkoły, studiów, po pierwsze i kolejne zespoły, składy oraz współprace. Wraz z wydaniem książki pojawiło się kila wywiadów, w których artysta wspominał o dysleksji i o tym, jak wpłynęła na jego twórczość. Szczęśliwie, jako dziecko artysty i lekarki właśnie, trafił pod skrzydła psychologów, którzy rozpoznali dysleksję. Przez lata żmudnej pracy udało mu się nie zostać zakwalifikowanym jako „ten mniej inteligentny” i trafić do zawodówek, jak niektórzy z jego kolegów. Słowa jednej z lekarek, która – widząc trudności z nauką pisania i powolne koślawienie liter – rzuciła: „Nie, artysty też z niego nie będzie. On właściwie narysować niczego nie umie”, były tymi „najnieprzyjemniejszymi” epizodami. Wspominam o tym wątku, ponieważ dysleksja przewija się przez życie Trzaski wielokrotnie: o ile zapisywanie harmonii i nut, kiedy już je poznał, jako tako mu szło, o tyle czytanie ich a vista jest dla niego katorgą po dziś dzień.
Pod koniec lat 80., kiedy powstawał zespół, Mikołaj Trzaska był studentem gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Malarstwo postanowił jednak poświęcić na rzecz gry na saksofonie. Samouk, jak widać w znakomitym filmie Macieja Dzierżawskiego Miłość, nieuznający kompromisów i jakkolwiek by to banalnie nie brzmiało, nie ma lepszego określenia dla Mikołaja Trzaski i jego solowej kariery.
– „Po powrocie do Polski [z wakacyjnego wyjazdu zarobkowego do Norwegii – przyp. M.Sz.] kupiłem sobie saksofon, zresztą za pośrednictwem dosyć szemranej firmy. To była yamaha 62, taki sam instrument, na jakim grał Zbyszek Namysłowski, poważna sprawa.
– Co wtedy ćwiczyłeś?
– Nic, kurwa, nie ćwiczyłem! Bulgotałem coś na tym saksofonie, próbowałem grać długie dźwięki, ale bałem się pójść do jakiegoś lekarza, czyli nauczyciela od muzyki, żeby pokazał mi, jak się ćwiczy. Ktoś mi coś pokazał, paru rzeczy się domyśliłem – gdzie jest C, Cis, D i Dis. Ale do momentu, gdy zdecydowaliśmy się grać z Piotrkiem Dudzińskim na perkusji i gdy wśród nas nie pojawił się Tomasz Gwinciński ze swoją gitarą, nie byłem zainteresowany harmonią i żyłem w przekonaniu, że Ornette Coleman nie znał akordów. Uważałem, że lepiej ich nie znać, i umówiłem się sam ze sobą, że nie będę tego wiedział”.
Teoretycznie najsłabsze ogniwo w grupie Miłość – przynajmniej tak był postrzegany przez część odbiorców i kolegów z zespołu. Przy Możdżerze, młodym wirtuozie, Tymańskim, piekielnie zdolnym samouku, który przy pomocy wykształconego klasycznie kolegi szybko nadrobił braki w teorii, Olterze, cudownym dziecku po szkole, oraz Sikale, kolejnym akademiku, który do zespołu dołączył nieco później, Trzaska wydawał się niektórym nieprzystający czy wręcz o pół kroku za pozostałymi. Prawdę mówiąc, saksofonista nigdy tych braków nie nadrobił (w czasie istnienia zespołu), ale obdarzony ponadprzeciętną wrażliwością i talentem, jak wszyscy po latach przyznają, był postacią kluczową, pozwalającą zespołowi uzyskać upragnioną dzikość, czy wręcz barbarzyńskość.
„Muszę podkreślić, że Tymon był na tyle dobrym duchem, że w pierwszych latach Miłości bez wątpienia wierzył we mnie bardziej niż ja sam w siebie i słyszał we mnie większy talent niż ja. Początkowo byłem przekonany, że to moje granie jest chuja warte, a Tymon wspierał mnie nawet, kiedy odszedłem z Miłości. Mówił: »Musimy wrócić do grania razem«. Za to będę mu wdzięczny do końca życia”.
Mikołaj Trzaska / foto. Mariusz O.
Mikołaj Trzaska na Aarhus Jazz Festival 2016 / foto.
Założony przez niego w czasie wykluczenia przy nagrywaniu drugiej pyty Miłości zespół Łoskot jest dziś jedną z ważniejszych grup jazzowych czy free jazzowych w historii naszego kraju.
„Trochę szukałem, zanim doszedłem do optymalnego składu. Chciałem mieć dynamikę, jakiej nie było w Miłości. Chciałem mieć zespół, który ma pierdolnięcie, drastyczne i brutalne. Będziesz na dzień dobry dostawał z piąchy w maskę, usiądziesz na dupie i będziesz słuchać”. Tak Trzaska opisuje swój zamysł, by chwilę później dodać: – „Choć, z drugiej strony, w tym samym zespole prezentowałem swoją najbardziej liryczną stronę”.
Ale Łoskot to dopiero początek czy jakże ważny – choć tylko jeden – z wielu wątków. Po przejrzeniu bowiem i przesłuchaniu dyskografii artysty (to w gruncie rzeczy niemożliwe, część płyt nie została zdigitalizowana, inna część nagrywana była dość spontanicznie, nakłady dawno się wyczerpały, a wydawcą był sam Trzaska w założonej przez siebie wytwórni Kilogram Records) można wpaść w zakłopotanie. Bo oto osoba, przynajmniej teoretycznie, skazana na pożarcie lub zapomnienie, okazuje się postacią, która jako jedyna z wcześniej wspomnianych (jak na razie) wybiła się na artystyczną niepodległość, uzyskując jednocześnie ogromne uznanie. Oprócz muzyki nawiązującej do kultury żydowskiej (z czasem artysta odkrył swoje semickie korzenie), dalekiej od festiwalowego klezmerstwa, współpracy z Marcinem Świetlickim czy Andrzejem Stasiukiem jest Trzaska także uznanym kompozytorem muzyki teatralnej i filmowej (m.in. nagrodzony Wołyń Smarzowskiego) oraz free-jazzu na europejskim poziomie. Polski muzyk jest często zestawiany lub porównywany z guru tego typu grania, Peterem Bortzmannem, niemieckim saksofonistą, zresztą panowie razem koncertowali i mają na koncie wspólną płytę.
„Ja bym chciał grać tak, żeby każda następna sekunda była niepewna, ale tak żebym nie znał w ogóle przyszłości, tak jak to w życiu jest” – mówi o swoim podejściu w filmie Miłość Trzaska i trzeba przyznać, że nie idąc na kompromisy (no może tylko finansowe), udało mu się wcielić tę dewizę zarówno w życie, jak i w muzykę.
PS Pisząc te słowa, ledwie udało mi się prześliznąć po życiu i twórczości Mikołaja Trzaski, do zapoznania z którymi gorąco zachęcam. Wrzeszcz jest znakomitym drogowskazem, dzięki któremu nie tylko się nie zgubimy, ale również będziemy mogli spokojnie poukładać klocki. Aktywności muzycznych Mikołaja Trzaski jest bowiem całe mnóstwo. Jest wreszcie Wrzeszcz świetną opowieścią o dojrzewaniu i o przełomie: politycznym i społecznym w Polsce, życiowym człowieka i – oczywiście – muzycznym.