Umarł rock, niech żyje jazz?
Taki tytuł to czysta prowokacja. Ale to również zaproszenie do dyskusji, zwrócenie uwagi na pewien proces, który – być może – dokonuje się na naszych oczach (uszach?). Bo czy w nieustannie ogłaszanej śmierci muzyki rockowej nie nastąpił właśnie rok, który diagnozę tę autentycznie potwierdza, a tym samym – przewrotnie – pokazuje możliwe źródło przetrwania i rewitalizacji?
Kiedy myślę o najlepszych płytach wydanych w mijającym roku, płytach, do których nieustannie sięgam, których każdy kolejny odsłuch wywołuje we mnie jakiś nowy dreszcz emocji i zapładniające odkrycie, to – chyba po raz pierwszy w mojej prywatnej historii świadomego słuchania muzyki, głównie rockowej – przychodzą mi na myśl przede wszystkim płyty w ten czy inny sposób flirtujące z jazzem. To prawda, że od dobrych kilku lat płyty takie pojawiały się w moich muzycznych podsumowaniach. Wspomnieć tu mogę chociażby o dwu wypełnionych brzmieniami saksofonu albumach z 2016 r., a mianowicie Blackstar Davida Bowiego i The Hope Six Demolition Project PJ Harvey czy o trzech zeszłorocznych debiutach: prowadzonego przez Colina Stetsona zespołu Ex Eye (Ex Eye), kontrabasisty Milesa Mosleya (Uprising) i polskiej nadziei – EABS (Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)). Jednak to dopiero w tym roku nastąpiła – mam wrażenie – akumulacja wysokojakościowych płyt z pogranicza ambitnego, poszukującego rocka i mainstreamowego jazzu, świadomie otwierającego się na odbiorcę szeroko rozumianej muzyki popularnej. Wymieńmy kilka takich wydawnictw: Marcus Miller ze swoim Laid Back (jedna z lepszych płyt w całym katalogu tego genialnego basisty); jak zawsze inspirująca płyta ciężko grających Skandynawów z Fire! (The Hands); druga tegoroczna płyta indierockowego Unknown Mortal Orchestra – tym razem całkowicie jazzowa (IC-01 Hanoi); mozaikowe Universal Beings wirtuoza perkusji i perkusjonaliów Makayi McCravena. Jednak wszystkie one stanowią tylko przedsmak dwóch głównych dań muzycznych roku 2018.
Kamasi / fot. Chantal Anderson
Sons of Kemet
Zacznijmy ucztę od Heaven and Earth Kamasiego Washingtona. W kontekście trzypłytowej, epickiej – nomem omen – The Epic z 2015 r. nowa płyta artysty robi wrażenie dużo staranniej przemyślanej i spójniejszej (tak, wiem, że dwupłytowe wydawnictwo zawiera ukrytą płytę bonusową z odrzutami z sesji i przeróbkami). Nie tracąc nic ze swojego bizantyjskiego rozmachu, 37-letniemu saksofoniście udało się zaproponować płytę esencjonalną w swoim szalonym eklektyzmie. Bo czego tu nie ma? Jest charakterystyczny dla jego muzyki luz i flow, zazwyczaj budowany przez pełne wyczucia partie kontrabasu wspomnianego wyżej Milesa Moseya; są solowe partie instrumentalne żywcem wyjęte ze złotej ery fusion, a więc przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych poprzedniego wieku; jest wszechobecna i wręcz namacalna atmosfera spiritual jazzu; są wyraźne ukłony w kierunku chorałowego jazzu filmowego w stylu Krzysztofa Komedy. Płyta zachwyca i przytłacza, wciąga i nie odpuszcza ani na sekundę, ku radości – jeśli nie ekstazie – słuchaczy nie daje ani momentu zbędnego wytchnienia.
Inny rodzaj jazdy bez trzymanki zapewnia trzecia płyta brytyjskiego kwartetu Sons of Kemet, kierowanego przez saksofonistę Shabakę Hutchingsa, zatytułowana Your Queen Is a Reptile. Tam gdzie Heaven and Earth poraża kunsztownym przepychem, Your Queen Is a Reptile atakuje minimalistyczną, agresywną dosadnością. Wrażenie jest takie, że zespół, składający się – oprócz lidera – z dwu perkusistów i muzyka obsługującego tubę basową, proponuje swoją własną wersję jazzowego punk rocka. Sons Of Kemet nie biorą jeńców: grają intensywnie, brudno, na złamanie karku. A wywrotowo-punkowego ducha całości podkreśla warstwa ideologiczna płyty: antybrytyjska i antyimperialna, emancypacyjna i feministyczna, czarna i bulgocząca jak gorąca smoła. Nie znaczy to bynajmniej, że mamy tu do czynienia z jakąś uproszczoną odmianą jazzu. Wręcz przeciwnie: w nieprzeładowanych dźwiękowo, pełnych powietrza przestrzeniach muzycy co rusz pokazują swoje nieokiełznane możliwości, a 34-letni Hutchings już stanowi zarówno największą konkurencję Washingtona, jak i zupełną antytezę Amerykanina (na marginesie: polecam gościnne udziały Brytyjczyka na tegorocznej EP-ce Mosesa Sumneya, Black in Deep Red, 2014 oraz na wspomnianej już wyżej płycie Makayi McCravena).
Czy więc rock faktycznie umarł, a na jego grobie tańczą dzicy jazzmani? Mam nadzieję, że jednak tak nie jest i nie będzie; że jest to jedno wielkie – by użyć frazy z tytułu powieści Michela Houellebecqa – poszerzanie pola walki, którego największymi wygranymi będzie w równej mierze muzyka rockowa i jazzowa, a wraz z nimi my: ludzie, którzy bez dobrej muzyki żyć nie potrafią.
Artykuł pierwotnie ukazał się w Muzycznym Informatorze Culturalnym nr 18