Miniatury Czasu Pandemii

„Żyję w ciągłym przeczuciu, że to jest przełomowy czas, że czegoś nam za chwilę zabraknie. Można to odnieść do sytuacji ekonomicznej lub ekologicznej, nie mówiąc o rzeczywistości, w której się teraz znaleźliśmy. Kiedy patrzę na okładkę mojej płyty, mam wrażenie, że to jest świat, który obserwujemy obecnie, i przewrotnie chciałbym teraz nagrać coś bardziej optymistycznego…”. Wokalista, producent, kompozytor muzyki filmowej i teatralnej, na deskach NCPP występował dwukrotnie. Pierwszy raz – promując swój debiutancki album GTFO!, drugi raz – grając muzykę do filmu Pancernik Potiomkin na Opolskich Lamach. O pracy nad płytą, komponowaniu do filmu i graniu w czasie kwarantanny opowiada ENDY YDEN.

Stanisław Bitka: Twój pierwszy zespół, LOV, osiągnął pewnego rodzaju sukcesy, stał się rozpoznawany i nagle zniknął. Czyżby zespół chciał iść w stronę pop-rockową, a Ciebie ciągnęło w stronę lat osiemdziesiątych, nostalgiczno-synthową?

Endy Yden: Po wydaniu płyty Minus szum, która była dosyć chłodno przyjęta przez krytykę, zrobiliśmy sobie krótką przerwę przed pisaniem kolejnych rzeczy. Nie wiem, czy jestem w stanie określić łatki stylistyczne, które wtedy stały ze sobą w konflikcie. Myślę, że to była głębsza sprawa – podejście do kompozycji, do produkcji. W tym czasie dużo się działo w moim życiu osobistym. Dużo nauczyłem się przy starszych kolegach, ale czułem też, że to moment, by pójść na swoje, podnieść flagę, napisać konstytucję (śmiech).

Część utworów z GTFO! pochodzi jeszcze z tamtych czasów.

What’s The Story Puke napisałem jeszcze dla LOV i nawet kilka razy graliśmy te numery na koncertach. Były to moje kompozycje od a do z, więc kiedy się wyprowadzałem, zabrałem je do plecaka. Kończąc temat: nie odcinam się od tego, choć mam takie poczucie, że ta pop-rockowa przygoda jest już za mną. Płyta Minus szum jest brzmieniowo daleka od tego, co teraz gram, dlatego nie sięgam specjalnie po piosenki z tego okresu. Choć nie wykluczam, że kiedyś do nich wrócę w jakiejś formie.

Do udziału w GTFO! zaprosiłeś szereg gości z różnych środowisk, niemniej całość brzmi bardzo spójnie – jak wyglądała praca nad tym albumem?

Od początku miałem koncepcję na całą płytę. Na szczęście miałem też świetną relację z muzykami, z którymi współpracowałem. Wierzyli w mój pomysł. Marcin Karel (gitara) i Wojtek Buliński (instrumenty perkusyjne) przyszli ze mną z LOV. Pierwsze koncerty graliśmy z Szymonem Tarkowskim na basie, potem pojawił się Kamil Pełka, który ostatecznie nagrał partie basowe na płycie. Tych gości było jednak dużo więcej. Pojawił się na przykład spontaniczny plan, by nagrać chór. Skrzyknąłem ekipę fachowców i po partyzancku zrealizowaliśmy nagrania w jednym z wrocławskich przybytków kultury. Wracając do pytania, po drodze niektóre piosenki wypadały, pojawiały się nowe, zmieniały się aranżacje. Dla przykładu utwór Ghost Mantra to był pierwotnie niemal pastisz jednej z piosenek Paula McCartneya. Jednakże ten quasi-humorystyczny nastrój nie pasował do całości, więc odłożyłem pieśń na półkę. Pamiętam, że na lekkim, posylwestrowym zmierzwieniu umysłowym powróciłem do tematu, spojrzałem na tekst inaczej, ale zostawiłem go w oryginalnej formie. Pobawiłem się natomiast nastrojem i interpretacją i wyszło z tego coś nowego i zaskakującego.

Przez dwa lata działałem pod szyldem wytwórni Nextpop, podpisaliśmy kontrakt i planowaliśmy wydać płytę. Niestety nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka od strony artystyczno-produkcyjnej. Namawiali mnie, żebym nagrał tę płytę po polsku. Uważam, że jeśli ktoś ma pomysł na numer po polsku – proszę bardzo! Ale jeśli ma to być na siłę, to niekoniecznie. Nie chciałem też zrezygnować z funkcji głównego producenta. To wszystko trwało zbyt długo, więc postanowiłem rozstać się z nimi. W międzyczasie związałem się z filmową grupą WIDNO, zrobiliśmy razem trochę rzeczy i wpadliśmy na taki szalony pomysł, żeby razem wydać album. Przez jakiś czas działaliśmy jak małe wydawnictwo. Piliśmy kawę i jedliśmy niezdrowe rzeczy. Wspólnie wymyśliliśmy i przeprowadziliśmy akcję crowdfundingową, dzięki której mogliśmy pokryć koszty produkcji płyty. Zrobiliśmy też dwa piękne teledyski. Jestem im bardzo wdzięczny, to był piękny czas.

Sam piszesz o swojej płycie, że jest zapisem lęków i uniesień w oczekiwaniu na wielki kataklizm…

Mam mocno zakorzenione findesieclowe myślenie – zawsze interesowały mnie popkulturowe wątki postapokaliptyczne. Żyję w ciągłym przeczuciu, że to jest przełomowy czas, że czegoś nam za chwilę zabraknie. Można to odnieść do sytuacji ekonomicznej lub ekologicznej, nie mówiąc o rzeczywistości, w której się teraz znaleźliśmy. Kiedy patrzę na okładkę mojej płyty, mam wrażenie, że to jest świat, który obserwujemy obecnie i przewrotnie chciałbym teraz nagrać coś bardziej optymistycznego…

Napisałeś muzykę do bardzo dobrze przyjętego przez widzów i krytykę filmu Supernova Bartosza Kruhlika. Nie ma jej zbyt wiele, ale za to pojawia się w kluczowej scenie…

Bartek ma (zrozumiałą) ambicję reżyserską, by nie mieć potrzeby nadużywania muzyki. To był już któryś z kolei film, przed którego powstaniem Bartek powiedział: „Andrzej, w tym filmie nie będzie muzyki”. Wiedziałem jednak, że do mnie wróci i tak też się stało (śmiech). Kiedy wysłał mi roboczo zmontowaną wersję, poprosił, żebym dodał od siebie to, co czuję. Dużo wtedy rozmawialiśmy i zgadzaliśmy się, że z uwagi na niemal dokumentalny charakter tego filmu dodanie mocno komentującej muzyki mogłoby zburzyć ten precyzyjnie utkany realizm. Nie chcę zdradzać za dużo, ale jest w tym filmie taki moment uwolnienia. Odbierałem tę scenę bardzo teatralnie – jeden z bohaterów doświadcza katharsis przed widownią. Odczułem w tym coś bardzo mistycznego i postanowiłem oddać to w warstwie dźwiękowej.

Od jakiegoś czasu wypuszczasz do sieci „miniatury na czas pandemii”, szkice, zalążki piosenek…

Zawsze chciałem pisać dzienniki, ale nagrywanie muzyki idzie mi zdecydowanie szybciej niż pisanie. Projekt pandemiczny zrodził się bardzo spontanicznie i dał mi szansę na stworzenie zapisu tego dziwnego czasu, w którym żyjemy. I tak codziennie coś sobie nagrywam, improwizuję. Gdy poczuję, że mam coś fajnego, nie czekam zbyt długo i w takiej nieprzesadnie rozwiniętej produkcyjnie formie upubliczniam. Oczywiście to nie są wyłącznie improwizacje, jest tam element kompozycji, ale nie są to rzeczy tak długo dopieszczane, jak utwory na GTFO!. Zależy mi na tym, by zachować ich spontaniczny charakter.

Czy poza tym jeszcze nad czymś pracujesz?

Obecnie finalizuję miks jednego z moich koncertów z zeszłego roku. Nie chcę zdradzać którego, żeby była to niespodzianka dla osób, które brały w nim udział. Powiem tylko, że był to koncert solowy, na którym zagrałem i zaśpiewałem materiał z GTFO! przy pianinie. Poza tym zamierzam wypuścić – posługując się starą nomenklaturą – kilka singli. Między innymi jedną z miniatur Self Preservation, z gościnnym udziałem Szymona [d’] Danisa, która okazała się piosenką z krwi i kości. Kolejna rzecz to efekt współpracy z zespołem spoza naszego kraju. Tu też pozwolę sobie zachować aurę tajemnicy, ale nie mogę się doczekać tej premiery, bo wiąże się z nią niecodzienna historia. Trzecia rzecz to część soundtracku do „Pancernika Potiomkina”, który stworzyliśmy razem z Kubą Mitorajem z okazji ubiegłorocznych Opolskich Lam. Napisałem wtedy piosenkę, która do dziś ze mną mocno rezonuje, więc postanowiłem ją wydać pod swoim szyldem.

Może Ci się także spodobać

Usłysz Odrę

Błąkam się pośród chaosu

Kultura dla wszystkich

Hubert „Spięty” Dobaczewski

Musi się utrząść, utrzeć, ułożyć